środa, 28 listopada 2012

Osobliwa wycieczka 3

Dzisiaj przyszła kolej na opis wycieczki do ostatniego już szpitala z finałowej trójki. Pewnie jest już dla Was jasne, że skoro poprzednie dwa nie przypadły nam do gustu, ten musiał zostać wybrany.


W celu poznania warunków panujących na mieszącej się w nim porodówce, wybraliśmy się w dosyć długą podróż. Placówka leżała po drugiej stronie miasta, dlatego nie zdążyliśmy jej zwiedzić tego samego dnia, w którym udało się nam dotrzeć do dwóch opisanych wcześniej. Nic dziwnego, takie trwające kilka godzin letnie eskapady, podczas których środkiem transportu są autobusy i tramwaje, mogą być męczące dla kobiety w siódmym miesiącu ciąży. Poza tym ów szpital prowadził coś w rodzaju “dni otwartych”, które odbywały się bodajże w drugą i czwartą sobotę miesiąca w godzinach przedpołudniowych. Poczekaliśmy zatem na odpowiedni termin i pełni nadziei ruszyliśmy w trasę.


Słońce, bezchmurne niebo, tramwaj. Ach, te wakacyjne podróże komunikacją miejską! Kiedy sobie o nich pomyślę, przypomina mi się fragment z książki Pratchett’a: “Przy każdym oddechu uświadamiał sobie na nowo, że otacza go mnóstwo ludzi i prawie każdy z nich ma dwie pachy." Świadomość tego, że trasę do szpitala tramwaj pokonuje w około 40 minut nie dodawała nam otuchy, a na dodatek Ukochana miała od początku ciąży bardzo wrażliwy zmysł powonienia, co w takich warunkach należało uznać za przekleństwo. Chciało się jej wymiotować nie tylko w sytuacji kiedy stojący nieopodal pasażer autobusu lub tramwaju pachniał tak, jakby nadużył kosmetyku o niezwykle romantycznej nazwie “Brutal”. Nieprzyjemny odruch pojawiał się zawsze gdy nos konfrontował się z zapachami wszystkich rodzajów perfum, kosmetyków, lub potu, kiedy te dwa pierwsze nie były używane przez osobnika emitującego wonną aurę.


Szpital, od strony przystanku, na którym wysiedliśmy, otoczony był zielenią. Rozległy trawnik przecięty był kilkoma alejkami, a także ścieżkami wydeptanymi przez pieszych. To zadziwiające, że ludzie zajmujący się zawodowo projektowaniem skwerów, umieszczają chodniki w takich miejscach, aby przechodzień szedł do celu jak najdłuższą drogą, podczas gdy spieszący się ludzie zazwyczaj wybierają zupełnie inne, bardziej racjonalne trasy, które prowadzą niestety przez trawnik. My również taką wybraliśmy. Zbliżaliśmy się do głównego wejścia mijając posadzone gdzieniegdzie drzewa. Pod jednym z nich, rosnącym tuż przy ścieżce, tanim winem raczyła się grupka podstarzałych ludzi, którzy chociaż wyglądali na niebezpiecznych, na tzw. “element”, przepuścili nas bez słowa. Był to bardzo miły gest, jednak obrazek poddrzewnego towarzystwa nie wpływał korzystnie na moją wizje wieczornych odwiedzin w szpitalu. Przecież niezadowoleni ze smaku trunku, albo wręcz przeciwnie - będąc za bardzo zadowolonymi - mogli pobawić się w zaczepianie samotnego zabłąkanego wędrowca. W przepełnionej optymistycznymi myślami głowie pojawił się cień. Nie zwracając na niego zbyt dużej uwagi, z radosną miną szedłem dalej, trzymając za rękę uśmiechniętą Ukochaną.


Odwiedzana przez nas placówka mieściła się w bardzo dużym budynku, który, jak na małopolskie warunki, robił wrażenie drapacza chmur. Krótka podróż windą, spacer korytarzem, przejście drzwi opatrzonych napisem “Blok porodowy” i byliśmy na miejscu. Polecono nam, abyśmy zaczekali na położną, która właśnie zajęta była oprowadzaniem po oddziale innych przyszłych rodziców. Aby nie marnować czasu rozglądaliśmy się wokół. Naszą uwagę zwrócił niski - w naszym rozumieniu szpitalnych standardów architektonicznych - sufit. Niewiele się tutaj działo, po korytarzu chodził świeżo upieczony tata dumnie pchając przed sobą szpitalny wózek, w którym leżało dzieciątko, od czasu do czasu pojawiała się jakaś postać w białym fartuchu. Zawsze uśmiechnięta. Widok tego taty i tego wózeczka był niezmiernie wzruszający. Patrzyliśmy na siebie z przeszklonymi oczami. Wtem do naszych uszu dotarł dźwięk. To znaczy dźwięk ten towarzyszył nam na pewno od momentu znalezienia się na korytarzu, jednak dopiero w tym momencie mózg potrafił go nazwać. Było to kwilenie dzieci, które leżały na sali noworodków, położonej całkiem niedaleko. To nas zupełnie rozbroiło. Moglibyśmy tam stać i stać, słuchać i słuchać, ale przyjechaliśmy w konkretnym celu, a położna, która stała przed nami prawdopodobnie już kilka chwil, czekała aby nas oprowadzić. Ruszyliśmy.


W szpitalu znajdowała się sala do porodów rodzinnych z prawdziwego zdarzenia. Bardzo duża i bardzo dobrze wyposażona. Oprócz nowoczesnego fotela/łóżka porodowego stała tu wanna, kozetka, stolik, dwa krzesła; na stoliku - boombox, obok łożka - aparatura najwyższej klasy. Sala posiadała własną łazienkę i nie straszyła ani kolorem płytek, ani barwą ścian. Kiedy tam byliśmy, jedynym naszym marzeniem było, żeby ten pokój był wolny, kiedy Bąbelek zdecyduje się na wielkie wyjście, jeśli oczywiście wybierzemy ten szpital. Inne sale nie były już tak świetnie wyposażone, ale jestem przekonany, że spełniały swoje zadanie równie dobrze. Sale poporodowe napawały optymizmem. Były w większości 2 osobowe, ale znalazło się też kilka “jedynek” i “trójek”. Nie świeciły może blaskiem nowości, ale nie można było powiedzieć o nich, że są obskurne. Po salach porodowych i poporodowych położna zaprezentowała nam oddział noworodków. Widzieliśmy go tak, jak widzą go odwiedzający. Staliśmy w korytarzu i patrzyliśmy przed siebie jak zaczarowani. Za sobą mieliśmy ogromne okno, przez które wpadały promienie słoneczne. Pod nim stała bardzo wygodna sofa. Przed nami była szyba, a za nią - noworodki. Maluszki leżały w szpitalnych wózeczkach i gorąco o czymś rozprawiały. Ich głosy wypełniały korytarz. Jestem ogromnym fanem muzyki. Jeżeli chodzi o wszelkie znane mi formy artystyczne stworzone przez człowieka, najlepiej czuję się w świecie dźwięków. Tamtego dnia, owa grupa noworodków zgromadzona na sali, zupełnie mnie oczarowała. Ich głosy złączyły się w chór, który swoją mocą trafiał prosto do serca. Słońce wpadające przez okno i przez szybę prosto na oddział wspaniale nasycało swoim ciepłem wymalowane na kremowy kolor ściany. Cały obraz został odciśnięty głęboko w moim sercu. Mógłbym tam stać naprawdę bardzo długo zapominając o całym świecie i wiem, że Ukochana czuła podobnie. Nasz Bąbelek na pewno tak jak my nie pozostał obojętny na piękno sytuacji, w której się znaleźliśmy. To się nazywa zwiedzanie porodówki!


Po chwytających za gardło chwilach spędzonych na oddziale noworodków udaliśmy się do pokoju położnych. Otrzymaliśmy tam wyczerpujące odpowiedzi na nasze pytania, a gdy przyszedł czas rozstania, jedna z sióstr wręczyła nam kartkę A4, na której punkt po punkcie wypisane były elementy szpitalnej wyprawki dla mamy i malucha. Bardzo przydatna rzecz. Opuszczaliśmy szpital wiedząc, że chcemy, aby właśnie tutaj nasze Maleństwo przyszło na świat. Cieszyliśmy się, że poród może odebrać położna, którą poznaliśmy niedawno w szkole rodzenia. Była to bardzo miła kobieta i pracowała właśnie w tym szpitalu. Szpitalu im. Ludwika Rydygiera.

6 komentarzy:

  1. Moja porodówka też wizualnie była nowoczesna. Ale co z tego, jak ordynator dupa w korach i wszystkie pozostałe istotne dla mnie elementy (znieczulenia itd.) były poza zasięgiem. Fajnie, że Wy trafiliście na szpital, który spełnił Wasze oczekiwania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, muszę powiedzieć, że się nam udało. Szczegóły dotyczące samego porodu - wkrótce:)

    OdpowiedzUsuń
  3. My własnie wybieramy się obejrzeć porodówkę w wytypowanym na tą chwilę szpitalu. Właśnie pobytu w tym przybytku boję się najbardziej, mam istną szpitalofobię, najchętniej rodziłabym w domu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Halo, tato, gdzie Cię wcięło?

    Zapraszam po wyróżnienie http://czymzajacmalucha.blogspot.com/2013/01/czego-o-mnie-nie-wiecie-versatile.html :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, Mamiczko, wróciłem!
      Powody swej nieobecności wyjaśniam w najnowszym wpisie. Dziękuję za wyróżnienie. Odpowiem na nie w najbliższym czasie:)
      Pozdrawiam!

      Usuń