piątek, 16 listopada 2012

Osobliwa wycieczka 2

Szpital im. G. Narutowicza był kolejnym przystankiem w naszej podróży. Ciekawe miejsce. Kiedy otworzyły się przed nami oprawione w mleczne szkło drzwi, które oddzielały korytarz od bloku porodowego, usłyszeliśmy rozdzierający powietrze krzyk: “Buty!”. Rozkazujący, pełen pretensji ton sprawił, że podskoczyliśmy i zamarliśmy w progu. Kiedy odzyskaliśmy dech, spojrzeliśmy przed siebie i zlokalizowaliśmy właścicielkę głosu, który nas zatrzymał. O dziwo nie był to goblin, lecz położna, która taksowała nas niemiłym spojrzeniem. Obok niej siedziała bardzo interesująca osobistość. Kobieta, prawdopodobnie pani doktor, z zaciśniętymi ustami wbijała w oczy w ścianę po naszej lewej stronie tak, jakby chciała w niej wypalić otwór. Nie odezwała się do nas, ani nie zaszczyciła nas swoim spojrzeniem. Może to i lepiej, bo na pewno nie wytrzymalibyśmy tego, co musiała właśnie przechodzić w tym momencie ściana. Minęła chwila, w ciągu której zrozumieliśmy co kryło się za wyrzuconym jak bełt z kuszy słowem “buty”. Otóż został w nim zawarty następujący komunikat: “Drodzy goście, czy moglibyście wrócić na parter, zakupić i założyć foliowe obuwie ochronne?” Bezwzględny wzrok wymierzony w nasze stopy spowodował, iż bez słowa wróciliśmy do windy, zjechaliśmy na dół i postąpiliśmy dokładnie tak, jak chciała tego pani położna.


Dziwne, że w tym szpitalu noszenie tzw. “obuwia ochronnego” było obowiązkowe nawet w lecie, kiedy na zewnątrz nie było ani kałuż ani błota. Rozumiem doskonale, że jesienią czy zimą założenie foliowych worków na buty może w znacznym stopniu przyczynić się do zmniejszenia zanieczyszczenia szpitalnych podłóg. Latem jednak, kiedy wilgoć powietrza była bardzo niska, był to wymóg, który raczej nie znajdował sensownego uzasadnienia. Tym bardziej, że zgodnie z pewnym programem publicystycznym, który sobie w tamtej sytuacji przypomniałem, noszenie “obuwia ochronnego” nie ograniczało liczby zarazków, z jaką do szpitala mógł wejść odwiedzający.


Drugie nasze podejście do drzwi ozdobionych napisem “BLOK PORODOWY” i mlecznobiałą szybą zakończyło się niewątpliwym sukcesem, tym większym kiedy porównamy go z dopiero co przeprowadzoną próbą. Zostaliśmy wpuszczeni do środka. A położna celując wzrokiem prosto w nasze stopy, rozpromieniła się znalazłszy na nich tak potrzebną foliową powłokę. “Rozpromienieniem” w tym wypadku nazywam czynność polegającą na podniesieniu kącików ust w taki sposób, aby zmienić ich kształt z podkowy w cienką poziomą kreskę. Siedząca obok niej kobieta dalej próbowała wzrokiem wypalić dziurę w ścianie. Niczym Superman.


Położna, ubrana w kostium w kolorze bordo, który cudownie kontrastował z utlenionym kolorem włosów poddanych trwałej ondulacji, podeszła do nas i spytała w czym może pomóc. Opowiedzieliśmy o celu naszej wizyty i od razu zostaliśmy zaproszeni do sali porodowej. Kiedy weszliśmy do środka, uderzyła nas jej sterylność. Ściany, szafki, miejsce dla noworodka, fotel porodowy, wszystko lśniło nowością i blaskiem czystości. Sprzęty wyglądały tak, jak gdyby były kupione, wyciągnięte z pudełek i złożone tamtego dnia o poranku. Ściany zdawały się mówić, iż sala została wyremontowana kilka dni temu. Na jednej z nich wisiał nawet obraz, który sprawiał, że pomieszczenie stawało się bardziej przytulne.


Położna była nadzwyczaj dumna z tego pokoju (każdy by był) i opowiadała o nim z iskrami w oczach. Próbowała nawet przybrać bardzo serdeczny wyraz twarzy i uśmiechnąć się do nas. Kiedy sobie to przypominam, widzę jej walkę z zastygłymi w jednym (niemiłym) kształcie ustami. Usiłowała podnieść je do góry, próbując nadać im ten jakże wzbudzający sympatię wyraz. Cała akcja rozegrała się w mgnieniu oka i jej skutek był taki, że położna faktycznie się uśmiechnęła, ale w tak groteskowy sposób, że jej twarz przybrała wygląd tak śmieszny, jak straszny. To chyba przesądziło. Nie chcieliśmy raczej wracać tutaj, kiedy poród się zacznie. Niby szpital był blisko naszego mieszkania, niby wszystko na porodówce pachniało nowością, niby była tam specjalnie zorganizowana sala z telewizorem LCD i wygodnymi sofami. A jednak ludzie, których mieliśmy okazje tam spotkać wpłynęli na ten piękny obraz tak, że pragnęliśmy jak najszybciej się stamtąd ewakuować. No i pojechaliśmy dalej.


Ciąg dalszy nastąpi...

3 komentarze:

  1. Wyobrażam sobie ten cudowny wyraz twarzy :D Z pewnością jest to pani, która kocha swoją pracę :D Ta, od ściany, również.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy:) Jak ja lubię naszą służbę zdrowia!;) Czekam na ciąg dalszy:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na szczęście nie wszyscy pracownicy służby zdrowia są tacy. Ale dzięki zróżnicowaniu charakterów zatrudnionych tam osób można napisać ot, choćby takiego posta :) Ciąg dalszy wkrótce. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń