środa, 10 października 2012

Szkoła inna niż wszystkie, cz.2

Nowy blok, na oko wybudowany i oddany do użytku kilka lat temu. Przestronna klatka schodowa, korytarz prowadzący do bardzo dużego mieszkania. W apartamencie, który został zamieniony na szkołę - kilka pomieszczeń: recepcja, szatnia, sala wykładowa i inne, znajdujące się za zamkniętymi drzwiami. To tutaj udaliśmy się w celu poznania tajemnej wiedzy związanej z narodzinami człowieka. Muszę przyznać, że miejsce było nadzwyczaj przytulne, a panie, które tam pracowały uśmiechały się serdecznie. Dzięki temu zrobiło nam się trochę cieplej  po niespełna dwudziestominutowej przeprawie przez lipcowy deszcz i towarzyszący mu wiatr.


Sala wykładowa zupełnie nie przypominała zimnych, nieprzyjemnych wnętrz, w których co i rusz spogląda się na zegarek. Dopełniała się w niej cała przytulność tego “dostosowanego do warunków” mieszkania. Ściany miały lekko brzoskwiniowy kolor, dokoła szklanego stolika  ustawionego w centrum, rozłożone były niewiarygodnie wygodne worki sako, a sam stolik nosił na blacie pyszności przygotowane dla „uczniów”. Pokój przypominał raczej salon, a nie salę. Jedynymi elementami architektury wnętrza, które wskazywały na przeznaczenie tego miejsca, były powieszone na stojaku plansze z rysunkami przedstawiającymi położenie dziecka w brzuszku mamy w kolejnych miesiącach ciąży. Wokół ścian, na wysokości twarzy, wisiały zdjęcia maluszków, na których widniały ręcznie napisane wyrazy wdzięczności rodziców składane na ręce nauczycieli ze szkoły. Obiecujący widok. Stało tam jeszcze takie dosyć nietypowe krzesło. Na pierwszy rzut oka zwykły mebel złożony z chromowanych rurek oraz białego siedziska i oparcia w tym samym kolorze. Dopiero po bliższym przyjrzeniu okazywało się, że w miejscu, na którym zwykłe krzesła noszą nasze szanowne pośladki, znajdował się otwór. Dowiedziałem się, ale dopiero po kilku godzinach, że tak właśnie wygląda krzesło porodowe. Racja, takie meble rzadko występują w salonach.


         Wcześniej pisałem, że jednym z pierwszych zdań wypowiedzianych przez położną było to dotyczące projekcji filmu z porodu.  Kiedy okazało się, że nie będziemy go oglądać, nie tylko my lecz wszyscy uczestnicy zajęć odetchnęli z ulgą. Nie byłem osamotniony w mojej obawie, której genezy doszukuję się w serialach i filmach wyprodukowanych za oceanem. To one jako pierwsze wpłynęły na kształt mojego wyobrażenia o szkołach rodzenia.


        Zajęcia odbywały się w nad wyraz serdecznej atmosferze. Trwały dwa dni. Pierwszy poświęcony był sprawom związanym z ciążą, porodem i dniami następującymi tuż po porodzie. Drugiego natomiast zgłębialiśmy tajniki pielęgnacji noworodków.


        Nigdy w życiu przez tak krótki czas nie nauczyłem się tak wielu potrzebnych rzeczy. Uważam, że szkoła rodzenia była mi i mojej żonie bardzo potrzebna. Po części dlatego, że nie jestem zwolennikiem czerpania wiedzy o ciąży czy porodzie z Internetu. Często można natknąć się tam na opinie, świadectwa, „diagnozy”, które mogą wzbudzić w nas poczcie lęku zupełnie niepotrzebnie. Ciąża, poród, a także pielęgnacja noworodka to zbyt delikatne sfery naszego życia, aby odpowiedzi na związane z nimi pytania szukać na stronach, w artykułach ludzi podpisujących się nickami poprzedzonymi tyldą. Zdecydowanie większym zaufaniem darzę poradniki wydane w formie książek. Dlaczego? Ano dlatego, że ktoś (najczęściej lekarz) podpisuje się w takowych z imienia i nazwiska. Często powstają przy udziale położnych, kobiet, które faktycznie stykają się z problemami nurtującymi młode mamusie. Ich nazwiska również umieszczone są na stronach tytułowych poradników. Dzięki jednej z takich książek dowiedzieliśmy się o ciąży czegoś, co w perspektywie porodu okazało się bardzo istotne dla zdrowia O. i naszego syneczka.. Jednak papier i tak nie zastąpi spotkania twarzą w twarz osobą, która jest  autorytetem w danej dziedzinie.


           Takimi autorytetami były dla nas położne prowadzące zajęcia. Mimo tego, że w zawodzie pracowały już kilkanaście lat, mówiły o porodzie, ciąży i noworodkach z taką pasją, jak gdyby dopiero zaczynały swoją przygodę w położnictwie. Takie zachowanie było w takim samym stopniu poruszające, co budujące. Przywracało wiarę, że gdzieś w tych bezdusznych szpitalnych korytarzach krążą takie słońca, które rozświetlają ich mroki serdecznością i chęcią niesienia pomocy; które spieszą z odpowiedzią na każde pytanie, a w ich naturze nie leży ignorancja.


Zajęcia, które prowadziły, obdarzyły mnie przede wszystkim spokojem.  Dzięki nim wiedziałem jakie kroki przedsięwziąć w obliczu nastania nie podlegających dyskusji objawów porodu. Nauczyłem się też te objawy rozpoznawać. Potrafiłem zdefiniować pojęcie skurczy przepowiadających i odróżnić je (w teorii rzecz jasna!) od tych właściwych, związanych z pierwszą fazą porodu. Wiedza pozwoliła mi ułożyć w głowie schematy, plany działania dostosowane do sytuacji, w której akurat mielibyśmy się znaleźć. Wcześniej, kiedy pomyślałem na przykład o momencie odejścia wód płodowych, oczami wyobraźni widziałem siebie wyglądającego mniej więcej tak, jak postać ze słynnego na całym świecie obrazu Muncha. Dzięki zajęciom dotarło do mnie, że nie należy w takiej sytuacji panikować, tylko podjąć działania mające na celu umożliwienie dzidziusiowi łagodne ułożenie się w kanale rodnym. Inicjatywa  w tym przypadku spoczywała w rękach mamusi, która mogła dziecku dać taką możliwość poprzez położenie się na lewym boku. Po prostu. Dowiedziałem się również, że w takiej sytuacji do szpitala nie trzeba wybierać się błyskawicznie, oczywiście o ile wody nie są zabarwione na zielono. To tylko jeden z przykładów tej teori jakże potrzebnej dla uspokojenia nerwów młodego taty i “pierwiastki”, ale, rzecz jasna, można by je mnożyć.


Porcja informacji którą pochłoneliśmy w ciągu obydwu dni była ogromna,  a o programie szkoły rodzenia można by pisać i pisać. Najważniejsze, że dzięki tym zajęciom nastroiliśmy się do tych najważniejszych dni, kóre choć były jeszcze przed nami, zbliżały się nieuchronnie. Trudno zapomnieć o tej miłej i serdecznej atmosferze dzielonej z ludźmi, przeżywającymi to samo i potrafiącymi zrozumieć siebie nawzajem. Jestem ciekaw, czy dzieci będące w brzuszkach mam bawiły się równie dobrze jak młodzi tatusiowie oraz ich ukochane “pierwiastki” podczas zajęć praktycznych z przewijania pieluszek. Jeju, aż dziw bierze, że tym ćwiczeniom towarzyszył delikatny stres! Teraz, po kilku ładnych setkach przewiniętych pieluch uśmiecham się serdecznie do siebie stojącego tam, w szkole rodzenia, przed przewijakiem, na którym leży lalka z wyimaginowaną kupą w pieluszce. Jakże trudno było wtedy zapamiętać i powtórzyć wszystkie czynności związane ze ściągnięciem zużytego i “zamontowaniem” świeżego pampersa. Donośne głosy dopingujących siebie nawzajem przyszłych rodziców musiały przechodzić przez brzuszki i docierać wprost do malusieńkich uszu naszych dzieci. My również mogliśmy usłyszeć nasze pociechy, a właściwie ich serduszka, gdyż na koniec zajęć położna przyłożyła detektor tętna do brzuszka każdej z mam. Wówczas milczeliśmy jak zahipnotyzowani i ze łzami w oczach chłonęliśmy nie tylko uszami, ale całym ciałem ten kochany rytm.



4 komentarze:

  1. I znowu się wzruszyłam...Ja nie chodziłam do szkoły rodzenia i po przeczytaniu tego wpisu doszłam do wniosku,że to był błąd. Na pewno następnym razem rozważę taką opcję,by po odejściu wód płodowych nie biegać jak poparzona ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za komentarz, Honorato:)
    Szkoła rodzenia to naprawdę fajne miejsce, więc polecam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoły rodzenia to najmądrzejsze z modnych zjawisk i świetnie, że coraz więcej ludzi z nich korzysta. Z badan, które prowadziłam jednoznacznie wynika, ze kobiety częściej rodzą naturalnie, rzadziej korzystają ze znieczulenia no i dłużej karmią piersią. Znają fazy porodu, wiedzą co je będzie czekało i nie panikują :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, szkoła rodzenia utwierdziła moją ukochaną w decyzji, aby rodzić siłami natury. Na pewno tatusiowie-absolwenci-szkoły-rodzenia też czują się pewniej posiadając bagaż zdobytej tam wiedzy. Dla mnie były to pełne wrażeń 2 dni:)

    OdpowiedzUsuń