środa, 26 września 2012

Szkoła inna niż wszystkie, cz. 1

Wakacje, a razem z nimi lato, dobiegły końca. Już prawie miesiąc temu rozpoczął się rok szkolny, a lada chwila i dla studentów przyjdzie czas powrotu na uczelnie. Witamy się z jesienią, a ta od lat kojarzy mi się z edukacją. Skojarzenie to nie wyzwala żadnych negatywnych emocji ani stresu. Zawsze czekałem na ten moment, kiedy wracałem do ławy szkolnej lub uczelnianej. W końcu można było spotkać się z ludźmi, za którymi (jednak) tęskniło się przez te kilka (kilkanaście) tygodni. Poza tym pierwszy miesiąc nauki upływał w bardzo przyjemnej atmosferze uczucia, że jeszcze to nie jest tak na serio, że jeszcze przyjdzie czas na wkuwanie, sprawdziany i kolokwia.


Jesienna aura wpłynęła na mnie na tyle mocno, że postanowiłem napisać o szkole, ale o takiej, w której edukację zaczynamy wówczas, kiedy czujemy, że nadszedł odpowiedni moment; która nie wymaga od nas wkuwania, ani dźwigania kilkunastu kilogramów makulatury na plecach; która w końcu uczy nas po pierwsze: jak postępować w momencie, kiedy przyjścia na świat domaga się malutka, zaróżowiona istotka, a po drugie: pielęgnacji i poznania tego cudownego, tak przez nas wyczekiwanego, małego człowieka. Zajęcia w tej szkole nie trwają raczej długo, nie mierzy się ich w latach; raczej w tygodniach, a nawet dniach. Jednak program nauczania jest dosyć szeroki, mocno sprzężony z emocjami i emocje wywołujący. Szkoła rodzenia, bo o niej mowa, przygotowuje nas przede wszystkim na to jedno wydarzenie, które wydawać by się mogło, znamy doskonale. Tyle razy przecież widzieliśmy je na filmach, słyszeliśmy, jak znajomi opowiadali historie z nim związane, czytaliśmy o nim w poradnikach, na stronach internetowych. Czy zatem takie zajęcia są jeszcze komuś potrzebne?


Zdania na ten temat są oczywiście podzielone. Bardzo często zwolennicy i przeciwnicy przede wszystkim różnią się wiekiem. Starsi uważają, że przecież dawniej nie było takich "dziwactw" i jakoś dzieci się rodziły. Moja żona odparła by na to mniej więcej coś takiego: "Dawniej nie było papieru toaletowego i jakoś ludzie żyli". Pominę tutaj zbawienne dla człowieka działanie mchu, które w opinii samego mchu zbawiennym na pewno nie było.


Podejrzewam też, że panowie przyszli tatusiowie patrzą na szkoły rodzenia raczej sceptycznym okiem. Kiedy zapisaliśmy się do jednej ze szkół, raczej z obawą myślałem o tym, co tam zastanę. Pamiętam, że kiedy spytałem jednego z moich kolegów, który uczęszczał na takie zajęcia: „ jak tam jest?”, robił bardzo tajemnicze miny i wydawało mi się, że zrobiłby bardzo dużo aby w nich nie uczestniczyć. Podejrzewam, że prędzej dałby się zaciągnąć na lekcje Zumby. Przez mgłę pamiętam, że chyba wspominał coś o tym, iż kilka kobiet w ciąży w jednym miejscu, w jednym pokoju, to dla niego za dużo.


Ja najbardziej obawiałem się projekcji filmu z porodu. W mojej głowie pojawiał się następujący obraz: siedzimy sobie w jakiejś jasno oświetlonej sali przepełnionej miłą atmosferą. Życzliwa pani prowadząca z uśmiechem na ustach opowiada nam o pięknie porodu siłami natury, mówi o sygnałach, które organizm kobiety wysyła, mówiąc: "Zaczęło się!". W końcu stwierdza, że język ludzki jest zbyt ubogi, aby to wszystko opisać, w związku z czym obejrzymy sobie film z porodu. W tym momencie na czoło wstępuje mi zimny pot i pojawia się jakaś obawa, chęć opuszczenia sali, dająca jednak za wygraną myśli, że trzeba to zobaczyć. Przypomina mi się jednocześnie scena z jednego z moich ulubionych seriali "Przyjaciele", w której Monica i Chandler, chcąc obejrzeć jakiś film na wideo, przypadkiem wkładają do odtwarzacza kasetę, na której został nagrany film z porodu. Kiedy zaczyna się akcja, ich miny mówią same za siebie, jednak nie wyłączają odtwarzacza. Potem film ogląda jeszcze Rachel, mająca niedługo urodzić (film przyniósł specjalnie dla niej jeden z przyjaciół). Jej twarz również wiele mówi. Mimo, iż podczas oglądania serialu, nie widać obrazu, słychać wystarczająco dużo, aby domyślać się, jak może wyglądać poród. Szczególnie  eżeli ktoś posiada wyobraźnię, która lubi sobie poszaleć z wizualizacjami.


Obawa przed projekcją takiego filmu towarzyszyła mi przez cały okres oczekiwania na pierwsze „lekcje” w szkole rodzenia. Wybraliśmy system weekendowy. Zajęcia miały odbyć się w sobotę i niedzielę. Dwa dni intensywnej nauki.


W sobotę o poranku ruszyliśmy z O. do miejsca, w którym mieliśmy się wiele nauczyć. Było chłodno. Z nieba, jak to w lipcu często bywa, padał deszcz. Nie mogłem rano zjeść śniadania i obawiałem się, że wykładowczyni będzie zmuszona prowadzić zajęcia przy akompaniamencie burknięć wydobywających się z czeluści mojego brzucha. Dodatkowy stres.


To co zastaliśmy na miejscu zaskoczyło nas. O wszystkim napiszę przy następnej okazji. Teraz tylko muszę powiedzieć, że jedno z pierwszych zdań jakie padło z ust pani położnej, która prowadziła zajęcia pierwszego dnia, brzmiało: "Nie martwcie się. Nie będziemy oglądać filmu z porodu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz