wtorek, 11 września 2012

Tęskniący tata

Ten wpis nieco zaburzy zamysł, według którego powstawały powszednie. Niemniej czuję, iż musi powstać i zostać opublikowany. Dotychczas starałem się (powiedzmy) chronologicznie opisywać przeżycia towarzyszące mi od momentu, w którym dowiedziałem się, że będę ojcem. Tym razem post dotyczyć będzie wydarzeń jak najbardziej współczesnych, a dokładniej uczuciu, które w minionym tygodniu owym wydarzeniom towarzyszyło, a mianowicie - tęsknocie.


Wydaje mi sie, że jeżeli chodzi o przeżywanie rozłąki z moją żoną i dzieckiem, jestem człowiekiem zaprawionym w bojach. Spędzamy razem cztery dni w tygodniu, pozostałe trzy natomiast przebywam poza domem. Oczywiście ma to związek z pracą. Zbudowane w ten sposób tygodnie wypełniają już kilka ładnych miesięcy od momentu narodzin mojego wspaniałego synka.
Pierwsze z nich nie należały do najłatwejszych. Jak można przez tak długi czas nie mieć kontaktu wzrokowego z tym kochanym maluszkiem i jego mamusią? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Tęskniłem za wszystkim: za widokiem maluszka w ramionach mamusi, która go karmi, za jego ogromnymi ciemnoniebieskimi oczkami, niespodziewanymi chwilami, kiedy się uśmiechał, a także za jego płaczem. Uwielbiałem powroty. Momenty, kiedy wchodziłem do mieszkania i już z jego głębi słyszałem głos O., która mówiła synkowi, że właśnie przyjechał tatuś. Chociaż nie mogłem się doczekać wzięcia go na ręce, pierwsze moje kroki zawsze kierowałem do łazienki aby umyć ręce. Higiena przede wszystkim. W końcu z czystymi dłońmi mogłem się nacieszyć moim brzdącem. Utulić i podnieść do góry, wysoko, tak jak lubi najbardziej. Najlepszy był ten wyraz jego twarzy kiedy wracałem do domu, takie zaskoczenie w oczach a jednocześnie bijąca z nich pewność, że tego właśnie się spodziewał.


Sposób, w jaki przeżywaliśmy tygodnie kazał mi myśleć, że uczucie tęsknoty jest pod moją kontrolą. Mimo tego, że tęskniłem strasznie, mogłem z tym żyć. Jednak prawdziwą próbę wytrzymania na odległość bez maleństwa i ukochanej los zgotował mi niedawno, gdy zachorowałem na grypę żołądkową. Wszystko zaczęło się od zwykłego z pozoru bólu brzucha. Przerodził się on jednak później w coś bardzo nieprzyjemnego, o czym troszcząc się o odczucia czytelników i dobry smak, pozwolę sobie nie napisać. Oczywiście byłem poza domem, oddalony od niego o sto kilometrów z okładem. Wizyta u lekarza przyniosła dwie wiadomości, obie złe. Pierwsza: mam grypę żołądkową, druga: nie mogę wrócić do domu przez najbliższy tydzień. Druga wiadomość niosła ze sobą jeszcze tę bolesną konsekwencję, że mogłem wrócić do domu dopiero po dziesięciu dniach, ponieważ zaczynał się nowy tydzień, a z początkiem tygodnia miałem być znowu na wyjeździe.
Pomyślałem sobie, że będzie trudno, ale dam radę. Nie spodziewałem się jednak, że będzie aż tak trudno. W chwili gdy piszę ten tekst minął tydzień od momentu, kiedy wyjechałem z domu, a już nie mogę wytrzymać. Przez pierwsze kilka dni choroba mnie wykańczała i na nic nie miałem ochoty. Dużo spałem i musiałem radzić sobie z radykalnym osłabieniem organizmu. W miarę dochodzenia do zdrowia, więcej zacząłem myśleć, a myśli zostały wymierzone w jeden cel - mojego maluszka i jego mamusię. Tęsknota była czymś co, niczym kurz, stale unosiła się w powietrzu. Cokolwiek widziałem, cokolwiek słyszałem, o czymkolwiek myślałem, wszystko przypominało mi o synku. Kiedy zamykałem oczy, widziałem go wspinającego się na krzesełko-zabawkę, naciskającego kolorowe przyciski, tańczącego. On przecież uwielbia tańczyć. Kiedy rozmawiałem z O. przez telefon, nie widziałem już prawie miejsca, w którym aktualnie się znajdowałem lecz przenosiłem się do pokoju, w którym mały kawaler bawił się pilotem do telewizora tak, jakby był to samochód. Słyszałem nawet jak wydaje przy tym ten kochany, charakterystyczny dźwięk: “Brbrbrbrrbrbrb!”.


Najłatwiej mogłem się do nich przenieść wieczorem, kiedy patrząc przez okno w ciemność, z telefonem przy uchu, mogłem sobie wyobrażać ten nasz pokój, porozrzucane zabawki, a wśród nich dwójkę osobników, dla których zrobiłbym wszystko.
Myślałem, że rozmowa przez skype’a trochę złagodzi tęsknotę. Nic podobnego. Mimo tego, że widziałem maluszka i O., to uderzało mnie jednocześnie poczucie bezsilności, że nie mogę podejść i wziąć na ręce śmigającego po podłodze faceta w pieluszce.
Nie wiem jak wytrzymam jeszcze te kilka dni, ale mam nadzieję, że jakoś się uda. Zastanawiam się tylko jak muszą cierpieć ojcowie (lub mamy), którzy wyjeżdżają do pracy za granicę na całe miesiące, a może nawet lata. Ich tęsknota musi być nieporównywalnie większa. Życzę im jak najszybszego powrotu do domu i wzięcia w ramiona dzieciątka, które na pewno na swój sposób tęskni nie mniej niż oni.

1 komentarz:

  1. Fajnie, że w dzisiejszych porypanych czasach są ludzie doceniający ciepło rodzinne i bliskość z najbliższymi. A jeszcze fajniejsze jest to, że to nie jest wyłączną domeną kobiet :)

    OdpowiedzUsuń