sobota, 25 sierpnia 2012

Pierwszy film maluszka - USG

Jestem zdumiony prędkością, z jaką rozwija się w dzisiejszych czasach nauka, a wraz z nią technika. Jej zdobycze w znacznym stopniu ułatwiają nam życie. Dzięki nim możemy przekazywać sobie informacje czy podróżować z niesamowitą szybkością. Postęp ma ogromny wpływ na nasze życie. Jest obecny niemal w każdej jego sferze. Dzisiaj pragnę poświęcić trochę miejsca mojej konfontacji z jednym z owoców rozwoju cywilizacji (aczkolwiek zupełnie nie nowemu), które nie jest obce żadnej współczesnej mamusi - ultrasonografowi.


Pierwsze badanie USG, w którym miałem okazję uczestniczyć, odbyło się w dwunastym tygodniu życia mojego brzdąca. Uczucia, które mu towarzyszyły są nie do opisania, lecz postaram się choć w małym stopniu je przedstawić. Zanim jednak to zrobię, pragnę wrócić do wydarzeń, które miały miejsce kilka tygodni wcześniej...


Nie wiem czy tylko my tak mieliśmy czy ma tak każda para, która po kilku miesiącach oczekiwania dowiaduje się, że się udało i malutki gość począł istnieć; ale mimo tego, że wyniki testów i badań były pozytywne, nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście. Wiedzieliśmy, że maluszek już jest, już tutaj, pod skórą, bardzo blisko. Jednak jakaś niedowierzająca część naszego ducha dochodziła do głosu i wprowadzała zamieszanie. To może wydawać się głupie, ale mieliśmy ochotę codziennie biegać po testy ciążowe do apteki... i muszę przyznać, że kilka razy faktycznie pobiegliśmy. Wydaje mi się też, że oprócz tego niedowierzania, chodziło tutaj o zwykłą troskę. Odczuwaliśmy potrzebę, by stale sprawdzać czy z dzidziusiem jest wszystko w porządku, czy poziom beta hCG podnosi się z dnia na dzień. Tym bardziej, że pierwsze tygodnie ciąży nie były dla nas najłatwiejsze. Baliśmy się.
Ta troska i jednocześnie obawa sprawiła, iż pewnego dnia O. wybrała się do lekarza, który wykonywał badanie USG. Niestety nie mogliśmy się tam zjawić we trójkę, gdyż wizyta miała odbyć się w moich godzinach pracy. Trudno, pomyślałem, ale przeżywanie tych badań na odległość okazało się prawdziwą męką złożoną ze stresu, tęsknoty i oczekiwania. W końcu telefon zadzwonił i usłyszałem zdanie, którego nigdy nie zapomnę: “K., mamy piękne dziecko!”. Tutaj nastąpiła wewnętrzna eksplozja emocji oraz innych składników świadomości, które pod ogromnym ciśnieniem wypełniły całe moje ciało od wewnątrz. Tego nie da się opisać i nawet nie będę próbował tego robić. Po eksplozji przyszło uczucie spokoju, ulgi i wielkiej radości. Okazało się, że moja ukochana nie tylko widziała naszego maluszka (który na zdjęciu był białą elipsoidalną kreseczką na czarnym tle, ale jaką piękną kreseczką!), ale również jego bijące serduszko. Kropeczkę zaledwie. Malutką. Czyż to nie cudowne?! Jak ja żałowałem, że nie mogłem tam wtedy być.


Interesujące były warunki, w których badanie zostało przeprowadzone. Żona mówiła mi, iż ogarniając wzrokiem gabinet, do którego weszła, miała wrażenie, że cofnęła się w czasie. Ściany, meble, a przede wszystkim sprzęty wyglądały na powojenne. Brudną stalą zwracały uwagę uchwyty na nogi zamontowane przy łóżku, pod którym stała, nie wiedzieć czemu budząca grozę, blaszana miska. Ultrasonograf też nie był najnowszy. Mniejsza jednak o warunki. Ten pokój, te sprzęty były świadkiem pięknego widowiska, przez co na pewno błysnęły radością. Piękny obraz, bijący z monitora sprawił, że wszystko dookoła stało się piękne. Tak to sobie wyobrażam. Nie mogło być inaczej. A my? My byliśmy najszczęśliwsi na świecie!!!


Pierwsze badanie ultrasonografem, w którym uczestniczyłem odbyło się -  tak, jak wspomniałem - kiedy dzidziuś kończył 12 tygodni. Wiedziałem, że nie może mnie na nim zbraknąć, w związku z czym wcześniej postarałem się o dzień wolny. Jechaliśmy sobie więc we trójkę: ja i moje dwa największe skarby: O. i maluszek. Byliśmy zdenerwowani. Nic dziwnego, nasz kochany bobas miał właśnie przechodzić pierwsze poważne badanie. Weszliśmy do gabinetu.


To niewiarygodne, jak lekarze potrafią traktować mężczyzn towarzyszących mamusiom. Niektórzy są podobno serdeczni, inni, nie wiedzieć czemu, uważają męża czy partnera za największego wroga. Ten, którego wówczas spotkaliśmy również zachowywał się w specyficzny sposób. Mianowicie udawał, że nie istnieję. Jeżeli coś mówił, zwracał się tylko do mojej żony, kompletnie ignorując moją obecność.
Przez całe badanie patrzyłem w ekran. Trochę musiałem się nagimnastykować, żeby wszystko dobrze widzieć, ponieważ pan doktor przechylił monitor tak, że gdybym nie wygiął ciała maksymalnie w bok, byłbym zmuszony oglądać kable wystające z tyłu. Starałem się nie mrugać, nie chciałem tracić ani chwili i oglądać tak długo, jak to było możliwe. Przecierałem oczy, z zachwytu, ze wzruszenia i niedowierzania, że coś tak pięknego jest mi dane zobaczyć! W czasie badania lekarz zachowywał sie jak przewodnik. Był naprawdę bardzo miły (dla O., mnie nie widział). Pokazywał nam maluszka, jego rączki, nóżki, główkę, brzuszek, serduszko, a także żołądek, trzustkę i inne organy wewnętrzne. Na szczęście nie ograniczył się do pokazania tego wszystkiego wyłącznie raz, lecz dał nam możliwość kilkakrotnego podziwiania naszego maleństwa. Słyszeliśmy więc: “Oto nóżka.., ...a to rączka, ...buzia, ...druga rączka, ...nózka”; i nie mogliśmy oderwać wzroku. To były naprawdę piękne chwile! Nasz dzidziuś pozował jakby wiedział, że go oglądamy. Mało tego. Kiedy po raz wtóry wróciliśmy do oglądania rączki, zaczął nią poruszać dokładnie tak, jakby chciał nam pomachać. Na pewno machał nam wielokrotnie, ale to był pierwszy raz, kiedy mogliśmy to zobaczyć na własne oczy. Kochany!
Wydaje mi się, że język ludzki nie posiada w swoim wachlarzu słów, które mogłyby oddać choćby w najmniejszym stopniu uczucia rodzica, któremu jest dane obserwować dzidziusia w łonie mamy. Coś wtedy człowieka wypełnia. To “coś” czuje się wszędzie, w każdym zakątku ciała. W brzuchu, w głowie, w gardle w oczach, rękach nogach. Nie mam pojęcia co to jest, ani jak to opisać. Wiem jedno, bije z tego dobroć, miłość i ciepło. Wypełnieni “tym czymś” opuszczaliśmy gabinet lekarski. Kiedy domykałem drzwi, wydawało mi się, że doktor odpowiedział na moje “Do widzenia!”, a może sie przesłyszałem.


Od tego momentu uczestniczyłem w prawie każdym badaniu USG mojego maluszka. Raz lub dwa O. wybrała się na nie tylko z bobaskiem. Każde z nich przedstawiało obraz, który wyryty został głęboko w świadomości. Niby to czerń, biel i odcienie szarości. Niby czasami nic nie widać i nie wiadomo co przedstawia aktualnie postrzegany obraz. Nie ma jednak, lub niewiele jest piękniejszych zjawisk na tym świecie, niż widok tych jasnych płaszczyzn, które zaczynają przypominać główkę, w której możemy dostrzec małe usteczka, poruszające się tak, jakby mówiły: “Ma..., ma...”; niż przeżywanie tych chwil, kiedy widzimy jak biało-szare linie o chropowatych zakończeniach tworzą rączkę, która przechodzi w dłoń, a ta w maluteńkie paluszki. Albo kiedy nie widzimy kompletnie nic poza małą elipsoidalną kreseczką, w której coś maleńkiego, kilka pikseli zaledwie, zmienia rytmicznie kolor, powodując wrażenie ruchu. Chwil, kiedy zdajemy sobie sprawę, że ta “kropeczka” to bijące serce naszego dzidziusia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz