niedziela, 19 maja 2013

Podwójne narodziny miłości

Październik nigdy nie należał do moich ulubionych miesięcy. Najczęściej bywał zimny, wietrzny i deszczowy. Sprawiał, że dni stawały się krótsze, a słońce zamiast ogrzewać, chowało się za chmurami i tylko od czasu do czasu dawało znać, że w ogóle jeszcze istnieje. Czasem potrafił już absolutnie przesadzić i w swojej złośliwości zaprosić do zabawy zimę, która zasypywała szary świat brudnym śniegiem. Jasne, przez chwilę był biały, ale otoczenie nie zachęcało go do pozostania takim na dłużej. Nie trafiał na rześkie, zmrożone powietrze stycznia, lecz na zakatarzony chuch października. Dzięki temu szybko stawał się tak zwaną breją. Wszechobecna wilgoć, chłód i wirusy nie są towarzystwem, z którym lubię spędzać czas. Nie jest też tak, że jestem lub byłem kiedyś obrażony na ten miesiąc albo porę roku. Uważam, że każda z nich ma w sobie coś pięknego. Coś takiego, co sprawia, że gdyby danej pory roku nie było, strasznie byśmy za nią tęsknili. Jednakże moje ciepłolubne ciało o wiele lepiej czuje się w miesiącach wiosennych, takich jak ten miło nam obecnie panujący maj.
Niezależnie od moich pogodowych upodobań, stało się tak, że październik stał się jednym z najważniejszych miesięcy w moim życiu.

Tak tak, to wtedy przyszedł na świat Koleżka, który wywrócił go do góry nogami. Oczywiście nie mógł on sobie pozwolić na jakieś zupełnie zwykłe i przewidywalne powitanie Ziemi. Zrobił to bardzo spektakularnie. Najpierw chciał przeciągnąć, nie wiadomo na jak długo, posiedzenie w brzuszku Mamusi. Potem, kiedy okazało się, że jednak musi wychodzić i trzeba mu to było delikatnie zasugerować, leniwie podążał na spotkanie ze świeżym powietrzem. To lenistwo poskutkowało tym, że mimo tego, iż poród siłami natury trwał ponad jedenaście godzin, zakończył się operacją, zwaną cesarskim cięciem. Mały Ziomek był w czasie akcji porodowej bardzo wyluzowany. Jego tętno, stale kontrolowane, utrzymywało się na poziomie, którego wartość wykazywała jego chłodny stosunek do wydarzeń rozgrywających się wokół. Tego luzu zupełnie nie było widać na sali porodowej. Co tam się działo! Ciężko znaleźć słowa, które mogłyby oddać atmosferę tych chwil.
Pamiętam, iż na jakiś czas przed dniem rozwiązania, pytałem o wrażenia z porodu kilkoro młodych rodziców  z mojego otoczenia. Byli zgodni w opiniach, a przy tym bardzo tajemniczy. Wszyscy używali tylko jednego słowa: "hardkor".
Dopóki nie było mi dane uczestniczyć w porodzie, doprawdy nie znałem jego prawdziwego znaczenia. Ba, w ogóle wydawało mi się trochę nie na miejscu. No bo jak można używać słowa "hardkor" odnosząc się do tak wzruszającego wydarzenia, o którym autorzy poradników dla rodziców oczekujących na potomstwo tak pięknie się rozpisują? Zobaczyłem na własne oczy, usłyszałem na własne uszy i poczułem na własnej skórze dlaczego.
Od tamtego dnia dzieli mnie już ponad rok i muszę powiedzieć, że emocje z nim związane nieco zastygły. Ale jeszcze pół roku temu, kiedy wracałem do niego pamięcią, cały dygotałem. Człowiek nie może pozostać spokojnym kiedy patrzy na ból osoby, którą kocha i dla której szczęścia oddałby wszystko. W tym przypadku ogrom jej cierpienia był nie do wyobrażenia.
Zdałem sobie wtedy sprawę z jednej rzeczy. Dotyczy ona obecności taty na sali porodowej. Otóż doszedłem do wniosku, że ojciec nie znajduje się w tym miejscu dla siebie. Dlatego, że widoki są przyjemne i miło spędza się czas. Jest tam tylko i wyłącznie dla mamy, a do jego zadań należy wspieranie, dodawanie sił  i współprzeżywanie cierpienia. Dobrze by  było, aby starał się przy tym nie wyprowadzać swojej partnerki z równowagi.
Panowie, mimo tego, że są momenty, kiedy wydaje się, iż nie do wytrzymania jest bycie świadkiem tak ogromnego cierpienia osoby, którą kochamy, musimy być silni ponieważ to my stanowimy oparcie dla rodzącej. To my jesteśmy źródłem siły, które zaopatruje nie tylko nas samych ale także (i przede wszystkim) naszą ukochaną.

Ale dość już o bólu. Nie zapominajmy, że poród jest jednym z najpiękniejszych wydarzeń w życiu człowieka. I był takim w moim własnym. Misja pod kryptonimem 'hardkor' zakończyła się sukcesem. Narodzinami miłości. Podwójnymi, bo moja, najdzielniejsza na całym świecie i w całej galaktyce, Żona, musiała przeżyć w ciągu jednego dnia i kilkunastogodzinny poród siłami natury i cesarskie cięcie.

Czekałem na korytarzu, kiedy z sali operacyjnej wybiegła położna w masce na twarzy. Trzymała na rękach mojego Syna. Mojego Syna! Zupełnie nie było go widać, tak szczelnie owinięty był becikiem. Kobieta spytała mnie o nazwisko i obdarzyła maluszka jednym z pierwszych komplementów w jego życiu. Powiedziała: "Macie pięknego syna". (Warto zaznaczyć, że pierwsze komplementy padły na sali porodowej, a komplemenciarzami były następujące osoby: Lekarz: "Wszystko ma na swoim miejscu."; i świeżo upieczona Mama: "O! Wcale nie ma takiego dużego nosa!")
Nie pamiętam jak znalazłem się w sali dla noworodków. Moja pamięć wyłączyła się na kilka chwil tam, na korytarzu. Została włączona dopiero wtedy, gdy stałem nad Maluszeniuszkiem, leżącym w inkubatorze (standardowa procedura). Nie płakał, ale uporczywie ssał swoją pięść.
Pięknie! Odruch ssania! Myślałem z dumą.
Malec mlaskał tak głośno, że aż położne obecne na sali zdawały się być bardzo zdziwione. Był niewiarygodnie malutki i delikatny, a jednak świetnie sobie radził. Trochę wkurzyła go akcja kropienia oczu, przeprowadzona przez jedną z sióstr. Wyraźnie dał  znać, co o tym myśli. No, po prostu wspaniały Koleś!
Stałem tam około dwóch godzin, nie zauważając upływu czasu. Potem zabrałem Maleństwo do Mamy. Jakaż ona była dzielna. Pomimo tych wszystkich cierpień, które ją tego dnia spotkały i osłabienia, którego doświadczała po operacji, nakarmiła maluszka. On wydawał się być bardzo zadowolony, że w końcu dostał coś normalnego do jedzenia i zasnął trzymając źródło pokarmu w mikroskopijnych ustach. I tak dobiegał końca jeden z najbardziej dziwacznych dni w moim życiu. Dzień, w którym spotkały się ze sobą łzy bólu i łzy szczęścia; krzyk i czuły szept; miłość i jeszcze więcej miłości.

2 komentarze:

  1. Swój poród określiłabym jako rzeźnia :D
    Twoja żona mówiła o nosie, a ja się ucieszyłam, że Maluch nie jest rudy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten nos to na jednym z USG stał się obiektem docinek jednego pana doktora: "Ale ma duży nos. Hmm, na pewno nie po pani". Flirciarz ;)
    Rzeźnia... tak, momentami też by pasowało :)

    P.S. Jak idzie tworzenie własnej domeny?

    OdpowiedzUsuń